Pan Zygfryd (l. 35), wzięty w brażny nieruchomościowej adwokat, znany był kolegom po fachu ze swej nienagannej kultury osobistej, wyrażanej równie nienagannym strojem i manierami. Nasz bohater wierzył bowiem, że przyczesany włos, starannie wyprasowana koszula i schludnie skomponowane elementy garderoby, są najlepszą wizytówką jego prawniczych usług, świadczonych na rzecz możnych tego świata.
Pewnego dnia pan Zygfryd, oddany analizie sprawy najlepszego klienta, pracował do wczesna, bowiem zakończenie pracy po świcie nie zasługuje w pełni na miano „późno”. Po dopięciu wszystkich akt sprawy na ostatni guzik, postanowił czym prędzej zaznać odrobiny snu. Jednym zamaszystym ruchem zdjął z siebie obuwie, garnitur i koszulę i spreparowany w ten sposób konfekcyjny zwój cisnął na fotel, wykorzystując odśrodkową siłę do runięcia w przeciwnym kierunku, gdzie znajdowało się łóżko.
Dwie godziny później, wyrwany biologicznym zegarem ze snu wpadł w przerażenie. Zaspał. Za 33 minuty miał reprezentować klienta w trudnych negocjacjach handlowych. Wyrwawszy się z objęć wygrzanej pościeli w popłochu rozpoczął przygotowania do wyjścia. Nałożywszy brylantynę na szczotkę do zębów, piankę do golenia na włosy i pastę na policzki, jął się czesać, szczotkować i golić. Po ukończeniu osobistej higieny, z dalekim od doskonałości skutkiem, złapał zwinięty dzień wcześniej (o ile założymy, że dni przedzielone są od siebie okresem spania) kłąb wyrobów włókienniczych i błyskawicznie włożył je na swe zaspane ciało. Brakowało skarpety. Sokole oko Zygfryda zmierzyło dywan, fotel, a ponieważ czasu nie było już wcale, złapał nowy komplet skarpet i nie wiele myśląc wystrzelił z mieszkania próbując zebrać myśli.
Pół godziny później wpadł zdyszany do sali konferencyjnej w siedzibie klienta, gdzie właśnie gromadzili się przedstawiciele zarządów obu negocjujących transakcję kupna-sprzedaży firm. Bliski zawału, zalany falą adrenaliny, Zygfryd zajął miejsce przy szklanym stole. Sala była nadzwyczaj jasna – jarzeniowe lampy rzucały ostre światło na białe ściany i wykładzinę raniąc zbolałe od nocnego czytania oczy Zygfryda. Do rozpoczęcia spotkania była cała minuta, więc Zygfryd postanowił załadować kawę do pustego żołądka. Podniósł się do barku z napojami i wtedy wydarzyło się to.
Odsunąwszy krzesło ujrzał o podnóża swych nóg ciemny, sflaczały, zmięty przedmiot. To była skarpeta. Złośliwa, bezduszna skarpeta, która najwidoczniej tkwiła w jego nogawce od rana. Przechodzona, lekko przetarta na pięcie, wytrwale siedziała w portkach swej ofiary całą drogę do pracy, aby w najmniej odpowiednim momencie wyleźć z nich i skompromitować swego właściciela. Zygfryd struchlał. Już chciał wykonać zręczny ruch, aby pozbyć się corpus delicti, kiedy dyrektor finansowa znienacka podskoczyła i zaczęła krzyczeć
– Szczur, szczur!
Wzrok zgromadzonych badawczo spoczął na skarpecie, a ponieważ blat stołu był całkowicie transparentny, nietrudno było określić, że zagadkowy przedmiot znajduje się dokładnie między nogami Zygfryda, wyznaczając go na swego domniemanego właściciela.
Zygfryd mało nie zemdlał. W ciągu lat praktyki nauczył się jednak, że kiedy brak logicznych argumentów, trzeba iść w zaparte. A ponieważ pani dyrektor z fazy przerażenia przeszła w fazę traumy pourazowej i zaczęła zanosić się szlochem, wiedział że trzeba działać.
– Proszę państwa, bez paniki! To chyba tylko kawałek jakiegoś materiału. – powiedział wymierzając palec w kierunku swojej skarpety, jakby nigdy wcześniej nie miał jej na stopie.
– Czy to kupili? – pomyślał zatrwożony, łypiąc przekrwionymi oczyma na uczestników happeningu.
Prezesi korporacji, dokonujący milionowej transakcji popatrzyli bez słowa na Zygfryda. Ten wzruszył ramionami i wstał aby nalać sobie kawy. Próbując wyglądać zupełnie naturalnie, z najwyższym trudem trafił drżącą filiżanką w strumień kawy płynący z termosu. Ścieżka potu płynęła mu po plecach w kierunku pośladków. Zygfryd usztywnił się nieco, aby kropla nie dotknęła koszuli, objawiając się jako widoczna plama zdenerwowania. Za jego plecami panowała cisza. Nalał sobie śmietanki, a kiedy odwrócił się, wzrok wszystkich nadal wbity był wprost w niego. Jedynie pani dyrektor ciągle chlipała, tłumacząc wiceprezesowi ds. zakupów, że skarpeta na prawdę wyglądała jak szczur.
Zygfryd ponownie zajął miejsce przy stole i poczuł, że jeśli skarpeta będzie spozierać na niego przez szklaną taflę stołu, nici z jego ciężkiej pracy. Najbardziej od niechcenia, jak tylko potrafił, kopnął więc skarpetę w kierunku ściany, aby raz na zawsze zniknęła z jego negocjacji. Pani Dyrektor widząc ruch domniemanego szczura, ponownie wrzasnęła wylewając herbatę na sprawozdanie finansowe, a prawnik firmy kontrahenta zaczął charczeć, powstrzymując ręką wybuch śmiechu.
Zygfryd był świetnym prawnikiem i kiepskim piłkarzem. Zalatujący schodzonym butem przedmiot podskoczył radośnie i wylądował na pantoflu prezesa zarządu. Szklany blat był teraz niczym 200-calowy telewizor, w który wszyscy wpatrywali się oczekując na rozwój wypadków.
Prezes wykrzywił się i zdecydowanym ruchem zakończył mezalians swojego pantofla Prady z ubogą skarpetą Zygfryda, aby ta ostatnia wylądowała na samym środku wykładziny, skąd każdy mógł ją doskonale podziwiać przez następne godziny.
– Jeśli wszyscy pozbyli się już niechcianych części garderoby – przerwał konsternację główny księgowy – przystąpmy do negocjacji.
Tego dnia, Zygfryd próbował jeszcze nadrobić dobrą miną i bogatą wiedzą, jednak za każdym razem kiedy otwierał usta, jego rozmówca spoglądał wymownie na skarpetę, nie odrywając od niej wzroku. Pan Zygfryd, paraliżowany wstydem nie był wówczas w stanie sklecić najprostszego nawet zdania, wskutek czego negocjacje ostatecznie zakończyły się wielką klapą. Skarpeta pana Zygfryda kosztowała jego klienta, co najmniej kilka milionów dolarów, stając się najdroższą, znoszoną skarpetą w historii biznesu i przekreślając zarazem drogę do jego awansu na partnera w każdej kancelarii w mieście.
A zatem drodzy Czytelnicy, jeśli kiedykolwiek element garderoby wyleci wam publicznie ze spodni, bądźcie gotowi aby zarobić na tym fakcie krocie i donośnie poinformujcie prawnika swojego kontrahenta, że chyba coś upuścił.
Swietny artykuł :))) takie sytuacje, choć dość abstrakcyjnie brzmią, faktycznie się zdarzaja… ale pan Z. i tak dobrze wybrnał z sytuacji :)
Oj zdarzają się, zdarzają….;-)
Ubawiłem się do łez :) Dzięki!
Rafał